Wiosna 2018

Schodząc po drewnianych stopniach trzymałam się barierki stalowej, jak co roku odświeżanej na kolor zielony. Usiadłam na przedostatnim schodku. Bose stopy ukryłam w piasku, jeszcze ciepłym od słońca tak, że mogłam się nim bawić. Spoglądałam na zachód słońca, to na spacerujących ludzi.
W pierwszą rocznicę zostania surferką przeżyłam déjà vu. Byłam znowu nad morzem, w tym samym miejscu – na 381 km brzegu morskiego. Bałtyk był spokojny, wieczór ciepły. Wprawdzie nie pływałam na desce, ale rozkoszowałam się chwilą tak samo jak rok temu. Byłam spokojna. Myśli przestały się kłębić. Czułam się wolna od problemów, chociaż niektóre jeszcze majaczą na horyzoncie mojego życia. Czułam ulgę. Było mi dobrze tak siedzieć i nie robić nic. Doceniłam to, że miałam chwilę na bezruch i bezcelowość.
Zamarłam na słowa lato i wakacje, dochodzące z górnej części schodów. Jakie lato? Jakie wakacje? Przecież był … czerwiec? Serio? Podjęłam szybką próbę przypomnienia sobie jak spędziłam ostatnie trzy miesiące.

Odkąd pracuję efektywnie wykorzystuję każdą wolną chwilę. Mój rozkład dnia stał się przeładowany odkąd dzielę czas pomiędzy obowiązki służbowe, życie rodzinne oraz prowadzenie bloga. To nie tylko prawdziwe wyzwanie logistyczne ale także drugi etat. Nic dziwnego, że przy tak intensywnym trybie życia zdarza mi się tracić poczucie czasu. Po prostu nie zauważam jak umykają mi dni.
Także przez wiosnę przebrnęłam ze znaczną prędkością. Muszę przyznać, że nie mam powodów do narzekań. Chwila retrospekcji i wiem, że to był dobry czas. To dla mnie duża odmiana. Mam za sobą trudne życiowe doświadczenia, które zanim zostały odcięte, ściągały mnie przez lata na coraz to głębsze dno egzystencjalno – mentalne. Publikując noworoczny wpis byłam pełna nadziei, że rok 2018 będzie wolnym od negatywnych sytuacji. Czyżby zła passa została przełamana?

Wiosna w tym roku zaskoczyła pogodowo. Zimowa aura utrzymywała się do pierwszego tygodnia kwietnia. Okres ten nazwałam „wegetacyjnym”.
Czas oczekiwania na ulubioną przeze mnie porę roku umiliła mi Nadia. Sprawiła mi wielką niespodziankę przyjeżdżając z końcem marca. To było intensywnych 5 dni spędzonych na długich rozmowach oraz spacerach (nie krótszych niż 10 000 kroków) ulicami Szczecina, które kończyłyśmy posiłkiem regeneracyjnym w naszej ulubionej restauracji. Znalazłyśmy czas na typową babską atrakcję jak wizyta w SPA.

Na pożegnanie zwierzyłam się mojej SUPGIRL, że jeżeli jest coś takiego jak limit szczęścia, to właśnie wykorzystałam roczny przydział w 5 dni. Wspaniale było spożytkować go właśnie z nią.
Zimową chandrę odpędzałam 100% zaangażowaniem w blog. Oprócz realizacji pomysłów zabawiałam się w fotografa, co zazwyczaj kończyło się odmrożeniem palców, kiedy zbyt długo uwieczniałam piękno zimowych pejzaży. Na kanapie, z kubkiem w ręku, ubrana w wełniane skarpety, przykryta kocem, opracowywałam materiały na kolejne wpisy.

W chwili inspiracji pokusiłam się na napisanie listu do redakcji magazynu Twój Styl. Nie potrafiłam zignorować tematu co nakręca mnie w życiu i daje flow. Warto było przełamać wstyd i kompleksy, aby podzielić się z innymi swoją manią SUP-owania. Nie dowierzałam widząc swój tekst opublikowany w majowym wydaniu. Otwierałam i zamykałam pismo posądzając siebie o halucynacje. Dopiero telefony od znajomych upewniły mnie, że czytają to samo co ja. Uwierzyłam, że to się dzieje naprawdę. Pierwszy taki sukces na koncie Inżynierki na Obcasach odnotowany.

 

 

Okres „aktywizacji” rozpoczął się po 9 kwietnia. Ja i wiosna rozkręcałyśmy się powoli. Dużo uwagi poświęciłam na budowanie formy. Z tygodnia na tydzień było coraz cieplej, coraz piękniej, dzięki czemu plan treningowy mogłam realizować na świeżym powietrzu. Sezon Sup 2018 rozpoczęłam bardzo intensywnie z początkiem maja nad Morzem Bałtyckim. Weekend majowy przeznaczyłam wyłącznie na pływanie na desce w każdych warunkach pogodowych, co umożliwiło mi surfing na falach, pokonywanie dystansów 10 km, podszkolenie techniki wiosłowania. Sporo czasu poświęciłam na ćwiczenie równowagi. Z końcem maja mieliśmy istne lato tej wiosny. Warunki do SUP-owania były idealne. Wykorzystałam okazję. Łącznie spędziłam 7 wiosennych weekendów wiosłując na SHARKU.

 

Mimo napiętego grafiku znalazłam czas na rozwój intelektualny.
Kwietniowy koncert Julii Pietruchy, promujący jej nową płytę „Postcards from the seaside” był wydarzeniem, na które bardzo czekałam. Byłam ciekawa jak się ma i jak potoczyła się jej kariera po 2 latach obecności na scenie jako piosenkarka. Spędziłam cudowny wieczór, pełen niezapomnianych uniesień. Chociaż koncert miał miejsce w Sali Symfonicznej Filharmonii Szczecińskiej, artystce udało się stworzyć kameralny klimat. Piękne piosenki w bogatej aranżacji muzycznej, podkreślone ciekawą oprawą wizualną, oddawały charakter Julii. Hipnotyzowała głosem. Nie sposób było oderwać wzroku od wokalistki. To była prawdziwa uczta muzyczna. Do dzisiaj delektuję się dźwiękami, słuchając piosenek z płyty CD zakupionej po koncercie.

Natomiast w maju podziwiałam nadmorskie klimaty uwiecznione przez Eustachego Kossakowskiego. W Muzeum Narodowym w Szczecinie wystawionych zostało 30 fotografii artysty, dokumentujących „Panoramiczny happening morski” Tadeusza Kantora z 1967 r. Ponieważ razem z koleżanką byłyśmy jedynymi zwiedzającymi, mogłyśmy w spokoju i bez pośpiechu podziwiać zgromadzone tam prace. Czarno-białe nagranie morza, które wraz z koleżanką oglądałyśmy na wystawionych w sali leżakach plażowych, podkreśliło atmosferę wystawy. Niechętnie, z uczuciem niedosytu, opuściłyśmy muzeum.

 

Jestem zadowolona, że tak produktywnie spędziłam wiosnę. Sporo się działo, sporo się nauczyłam. Nie zwalniam tempa. Zamierzam spędzić lato równie intensywnie w każdym aspekcie mojego życia. Czego i Wam życzę.

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.